Rekolekcje w Tatrach - ferie 2008 |
Nie wiedzieliśmy, ale przeczuwaliśmy (przepraszam za tę liczbę mnogą, może lepiej byłoby pisać tylko za siebie, ale kilka rozmów, które przeprowadziłem z uczestnikami wyjazdu, miało wydźwięk podobny do niniejszych refleksji, ośmielam się więc pisać „my” – niekoniecznie za wszystkich, ale przynajmniej za część z nas) – co to było za przeczucie? Że coś, albo Kogoś spotkamy? Że coś zyskamy, że coś się zmieni?
Góry od zawsze fascynowały człowieka. Patrzył na nie z lękiem, podziwem. Wchodził w ich królestwo z wielkim szacunkiem i nieśmiałością. Zbyt wielu bowiem było takich, którzy szli pewni siebie, przekonani o własnej sile i sprawności, a którzy nigdy już z gór nie powrócili. Bo góry upomniały się o nich; zwróciły w okrutny sposób uwagę, że nie można ich lekceważyć.
Góry to miejsce spotkań. Ziemia spotyka się z niebem. Człowiek spotyka się z człowiekiem (gdy idziesz samemu nieuczęszczanym szlakiem i naraz spotykasz nieznaną ci osobę, to po chwili rozmowy czujesz się, jakbyś znał ją od dawna – czy można tego doświadczyć na zatłoczonych ulicach wielkich miast i tych mniej zatłoczonych ulicach mniejszych miasteczek?) W końcu człowiek spotyka się z Bogiem. Bo jak patrząc na piękno stworzenia nie skierować swoich myśli ku Stwórcy tego wszystkiego?
Jedna z gawęd tatrzańskich powiada, że wprawdzie Bóg wszystko stworzył z niczego, to jednak góry stworzył z okruchów gwiazd. Stworzył je po to, by – jak sam mówił Bóg – „beło na cym posiedzieć i wypocąć, i zeby to beło po Nim pamiątkom do końca świata”. „Mocie mi służyć do końca świata – postanowił Stworzyciel – kościołem moim beecie”.
I w jakimś sensie góry są świątynią Boga. On ukrył się w nich i pozwala odnaleźć się człowiekowi, gdy ten wchodzi z otwartymi oczami, z otwartymi uszami w przestrzeń gór. Dlatego tak łatwo o spontaniczną modlitwę w górach. Gdy stajesz na szczycie a wokoło widzisz PIĘKNO, to albo milkniesz, albo się modlisz. Choć zdarzają się barbarzyńcy górscy, którzy wchodzą na szczyt ze słuchawkami od mp3; albo włączają tam komórki i próbując znaleźć zasięg krzyczą do swoich znajomych po drugiej stronie sieci, że wspięli się na górę; albo i tacy, którzy weszli, zapalili papierosa i zeszli „zaliczywszy” kolejną wysokość…
Wrażliwi ludzie dostrzegają sakralny charakter gór. Dlatego na Giewoncie postawiono krzyż, który patrzy na Zakopane i dalej, w głąb Polski, aż po brzegi Bałtyku. Dlatego w sercu gór postawiono kościółek ku czci Matki Bożej Królowej Tatr. Dlatego tak często na szlakach pojawiają się krzyże i kapliczki… Dlatego też Jezus często wyruszał ze swoimi uczniami w góry: Góra Tabor, góra kuszenia, Góra Błogosławieństw, Kalwaria, Góra Wniebowstąpienia. Często wymykał się w nocy w góry na modlitwę (Mt 14,23; Łk 6,2; 9,28).
Dlaczego ludzie idą w góry? Niewidoma alpinistka francuska, Colette Richard, wyjaśniła z prostotą: „Dlaczego chodzę po górach? Ależ po prostu dlatego, że moje spotkanie z górami było nieuniknione”. Jakie motywy kierowały nami, gdy wyruszaliśmy? Niektórzy chcieli najzwyczajniej odpocząć, oderwać się od codziennych obowiązków i trosk; ktoś inny chciał „urwać” się na jakiś czas z domu; niektórzy mieli nadzieję spędzić ciekawie ten czas w gronie swoich znajomych, przyjaciół. Byli też tacy, którzy chcieli „dotknąć” Pana Boga, poczuć Go bardziej namacalnie (a sprzyjało temu i otoczenie i czas wielkiego postu). Colette Richard pisała: „Góry to życie. Jakkolwiek by się na to patrzyło, góry zawsze są życiem, w którym dla każdego z nas jest wiele innych marzeń do zrealizowania, do poznania i pokochania”. Ten wyjazd się jeszcze nie zakończył, on w nas będzie trwał, bo jeszcze wiele jest marzeń do zrealizowania…
Ciekawe, że po powrocie z gór, podczas niedzielnej Eucharystii usłyszeliśmy fragment Ewangelii mówiący o tym, jak Jezus wybrał się z trzema swoimi uczniami na Górę Tabor i tam przemienił się wobec nich. Tabor to góra umocnienia wiary uczniów, którzy za chwilę będą musieli zmierzyć się z wejściem na inną górę – na Kalwarię. Tam zobaczą Jezusa bezsilnego, zmiażdżonego cierpieniem, krwawiącego, oplutego. Potrzebowali więc najpierw spotkania z Jezusem chwały, z Jezusem pełnym mocy i siły. Musieli popatrzeć na Jego piękne oblicze, aby potem nie odwrócić się od oblicza pełnego bólu i cierpienia, oblicza człowieka (wg definicji tego świata) „przegranego”.
Dla nas wyjazd w Tatry był niczym wspinanie się na Górę Tabor – aby umocnić swoje siły. Nie tylko odpocząć fizycznie i psychicznie, ale aby zakosztować pokoju ducha i wzmocnić (albo na nowo odnaleźć) swoja wiarę. Na ile to się udało – trzeba by wysłuchać każdego z nas z osobna, bo każdy stworzył tam własną opowieść.